ClickCease

Jak bardzo źle czułam się w tych moich ogryzkach, które miałam ostatnio, wiem tylko ja. Postanowiłam w końcu wypłynąć na nieznane wody i po raz pierwszy wziąć się porządnie za przedłużanie. Do tej pory jedynie nadbudowywałam moje naturalne paznokcie, najczęściej bazą proteinową Indigo, kilka razy popularnym w PL żelem Base One. Z żelem myślałam, że się polubimy, ale okazało się, że jest dla mnie za rzadki i do tego zapowietrzał się. Straciłam trochę zapał, pomyślałam, że krótkie i płaskie też mogą być ładne. No nie moje.

PRZYGOTOWANIE PŁYTKI

Postanowiłam zabrać się za wszystko tak, jak należy. Kilka razy w życiu zmuszona byłam “przedłużyć” jakiegoś pojedynczego pazura proteiną, ale tak z ręką na sercu, było to raczej maskowanie katastrofy niż budowa żelem. Potem i tak musiałam skracać, bo takie zabiegi robiły więcej krzywdy niż dobrego. Teraz miało być inaczej. Zdjęłam WSZYSTKO aż do gołej płytki – to był koszmar. Z jednej ręki na przemian piłowałam i odmaczałam tę proteinę – myślałam, że umrę. Trwało to chyba z godzinę i wcale nie jest powiedziane, że usunęłam 100% ;P Z drugiej ręki w przypływie desperacji sięgnęłam po frez i oczywiście zjechałam sobie płytkę, ale ona odrośnie, a ja zaoszczędziłam mnóstwo czasu. No nie mają ze mną lekko te moje pazurki.

 

PODKŁADANIE FORMY

 

Nie będę Wam zdawać szczegółowej relacji, bowiem okazało się, że podłożenie formy pod moje ROSNĄCE W GÓRĘ paznokcie graniczy z cudem. To było straszne i zrozumie mnie tylko ten, kto sam takie tą metodą przedłuża. Btw, jak byłam na szkoleniu (możesz poczytać tutaj), to instruktorka powiedziała mi, że mam najgorszą możliwą do przedłużania na szablonie płytkę. Oczywiście się nie przejęłam, bo z jej pomocą wcale nie wydawało się to takie trudne ;P Cóż, to jednak jest trudne. Wiem, że pewnie wiele z Was, tak jak ja, ogląda filmiki i myśli “Kurde, jakie to proste! Wsuwa ten szablon raz dwa, wszystko pasuje, przylega, i dawaj zalewać żelem!”. W mojej praktyce, przy moich rosnących w górę i do tego rozszerzających się paznokciach, okazało się to bardzo wymagające.

W związku z tym, mimo że widzę dużo niedoskonałości i wiele bym poprawiła, jak na pierwszy raz i tak wymagającą płytkę, jestem raczej zadowolona. Uważam, że wyglądają lepiej niż moje naturalne, więc było warto 🙂

A teraz przejdźmy do gwiazdy tegoż posta – żelu budującego

CANNI

cena: 4,08$, link

pojemność: 15ml

kolor: 301

 

 

APLIKACJA ŻELU

Żel kładłam na primer kwasowy i cieniutką warstwę bazy proteinowej Indigo – dziewczyny pisały, że niektórym bez bazy się zapowietrza, a skoro już tyle miałam się namęczyć, to nie chciałam aby poszło to na marne. Kładłam jedną grubszą warstwę, tworząc, powiedzmy, szkielet i potem drugą już typowo budującą. Czasem trzecią, jeśli stwierdziłam, że nadal jest za płasko. Nie znalazłam na aukcji informacji o czasie utwardzania, więc utwardzałam dla pewności 1-1:30s w SunOne 48w. Budowałam na tych najtańszych prostokątnych formach z Ali (nie polecam, bo się rozklejają) i takich różowo-białych motylkach (?), które były chyba całkiem spoko, ale jednoznacznie ciężko stwierdzić, bo nie mam porównania do żadnych innych. Użyłam jedynego pędzelka do żelu, który posiadam i nie czułam, żeby mi przeszkadzał (cena: 1,40$ link).

Zaznaczam jeszcze raz, że będzie to całkowicie subiektywna opinia osoby pierwszy raz robiącej żelowe paznokcie na formie. Postaram się wszystko wypunktować, bo tak będzie najłatwiej. Myślę, że takie spojrzenie żółtodzioba może się przydać innym żółtodziobom ;P

 

KOLOR
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy i nadal mnie zachwyca to kolor. Soft pink – przepiękny, brudny róż wpadający bardzo delikatnie w beż. Jest idealny. Zakochałam się w nim i, szczerze mówiąc, noszę go bez niczego już od kilku dni. Plus jest taki, że gdyby cokolwiek działo się z pazurkami, od razu bym zauważyła. Jak do tej pory, odpukać, cud malina.

 

ZAPACH
Base One w moim odczuciu śmierdział. Zwłaszcza przy piłowaniu. Nawet mycie rąk nie pomagało. Nie wsadzałam nosa w słoik, ale zapach Canni, jeśli jakiś jest, w ogóle mi nie przeszkadza.

GĘSTOŚĆ
W temperaturze pokojowej jest dla mnie za rzadki, więc wsadzałam go na kilka minut do lodówki przed budowaniem i wtedy był już spoko. Po lodówce jest dość gęsty, nie spływa na skórki przez jakiś czas. Jak będziecie się długo babrać z jednym paznokciem i kręcić nim na wszystkie strony – jak ja – to Wam pospływa. Ale jeśli jesteście normalne i schemat “układania” żelu na płytce i szablonie macie opanowany, sądzę, że nie będziecie mieć żadnych problemów. Na pewno ładnie można nim podjechać pod skórki i jeżeli macie tempo szybsze niż żółwie, to nie będzie problemów z zalaniem. Postaram się dodać filmiki z gęstością na Facebooczku.

 

POZIOMOWANIE
Nie mam zastrzeżeń. Poziomuje się ładnie i jak dla mnie w idealnym tempie. Czasem odwracałam rękę pazurkami w dół, żeby powierzchnia się wygładziła, a skórki były bezpieczne.

 

BĄBELKI
W Canni nie robią mi się żadne bąbelki. Czasem zdarzy się jakiś mikroskopijny, ale po nabraniu żelu od razu znika.

 

ZACISKANIE TUNELU
Tunel zaciskałam, jakże profesjonalnie, pęsetą do brwi i palcami 😀 Ale dało się i to już po 5s utwardzania. Pod koniec czasu zdejmowałam formę, żeby pazury dogrzały się dobrze również od spodu.

 

TWARDOŚĆ
Po utwardzeniu Canni jest twardy, nic mi się nie wygina. Dobrze się go piłuje.

 

 

Podsumowując, jestem z tego żelu naprawdę zadowolona. Myślę, iż fakt, że pracują na nim również profesjonaliści, też o czymś świadczy. Nie mam doświadczenia i dużego porównania z innymi produktami tego typu, więc nie wpadam w zachwyt, ale mam ochotę nadal nim budować, a to już coś. Do przetestowania czeka też żel Monasi – może będzie jeszcze lepszy?

A jak tam Wasze pierwsze przedłużania? Już były czy wszystko przed Wami? Dajcie znać, czy też miałyście problem z podkładaniem formy ;P